Wanda Tarasiewicz (z domu Błachowska)
(Brzozowo)
Biografia
Tarasiewicz Wanda

Wanda Tarasiewicz z domu Błachowska (nr obozowy 6884) - Urodziła się w 1920 roku w Brzozowie. Wraz z rodzicami mieskzała w Gnieźnie, skąd po wybuchu II wojny światowej została wysiedlona przez Niemców. Rodzina Błachowskich osiadła w Nowym Targu. Wanda działała w konspiracji – w Związku Walki Zbrojnej i Konfederacji Tatrzańskiej. W styczniu 1942 roku po wsypie aresztowana i osadzona w Palace, w „katowni Podhala” w Zakopanem. Po brutalnym śledztwie, przeniesiona do więzienia w Tarnowie.
27 kwietnia 1942 roku deportowana pierwszym transportem kobiet polskich do KL Auschwitz. Wytatuowano jej numer 6884. Brała aktywny udział w obozowym ruchu oporu. W styczniu 1945 r. uciekła z „marszu śmierci”. Po powrocie do domu przesłuchiwana przez NKWD.
Swoje powojenne życie związała z Nowym Targiem. Nigdy nie należała do żadnej partii. Do ostatnich dni opiekowała się byłymi więźniami obozów koncentracyjnych. Mimo, że los ciężko ją doświadczył, nie poddawała się zwątpieniu. Kochała młodzież i nigdy nie odmawiała, gdy proszono ją o spotkanie. Gdziekolwiek się pojawiała, była rzetelnym świadkiem historii.
Zmarła 17 listopada 2001roku w Nowym Targu.

Relacja

Miałam ciepły, rodzinny dom. Mieszkaliśmy bardzo blisko katedry w Gnieźnie. Było nas troje. Siostra pięć lat młodsza, brat półtora roku młodszy. Siostra kończyła kupieckie gimnazjum, brat liceum pedagogiczne w Rogoźnie, ja w Gnieźnie. Każde osobno. Jak zjeżdżaliśmy się, przechodziliśmy jakieś święta - mamusia specjalnie o wszystko dbała. Wigilia była ze wszystkimi przepisanymi zwyczajami, musiało być 12 potraw. Rodzice byli tradycjonalistamii,
Moją mamę kochałam bardzo i szanowałam, ale moją przyjaźnią, takim pierwszym powiernikiem we wszystkim.

x

Kiedy poznańskie, tzw. Wartegau, Niemcy włączyli do Rzeszy, wysiedlili nas z naszego domu. Był rok 1940. Nowego domu musieliśmy szukać w Nowym Targu. Or razu zaangażowaliśmy się – ja i tata - w ruch oporu. Należałam do Związku Walki Zbrojnej. Należałam potem do Konfederacji Tatrzańskiej - organizacja lokalna, utworzona przez Augustyna Suskiego, polonistę z pobliskich Szaflar.
Prowadziłam wtedy sklep - konsum i tam była siedziba, taka skrytka. Chodzili po odbiór prasy podziemnej. Miałam kontakt z łącznikami, z Jasła, z Rzeszowa. Sama również była łącznikiem. Jeździłam do Szczawnicy, do Czorsztyna. A także, jak trzeba było, do Jasła i Rzeszowa. Tam woziłam gazetki, materiały konspiracyjne.
W '42 roku organizacja wpadła. W szeregi organizacji wszedł agent gestapo, który szybko rozszyfrował wszystkich. Masowe aresztowania nastąpiły z końcem stycznia '42 roku i trwały do marca.

x

27-go stycznia byłam aresztowana. Osadzono mnie wraz z innymi w „Palace”, w tej katowni Podhala... Przesłuchania były okrutne. Byłam wieszana na drzwiach, z tyłu krępowano ręce, wieszano na drzwi. Człowiek tracił wtedy przytomność. "Mów prędko prawdę!". Nie mówiłam tej prawdy, to wodą chlusnęli, żeby się człowiek otrząsnął, i znowu męczarnie... Wyprowadzali na balkon, nękali psychicznie, że więcej tych pięknych gór i rodziny... nie zobaczę... Człowiek młody, miał odporność psychiczną. Nie zdradziłam nikogo, nikogo nie sypnęłam.

x

18 lutego w kibitkach więziennych wywieziono nas do Tarnowa, do więzienia. Siedziałam w dużej wilgotnej celi 101. Tam było nas dość dużo więźniarek. Rygor był duży, dlatego, że nie wolno było usiąść na łóżkach. Łóżka były spuszczane na noc, podnoszone na dzień, ale leczyłyśmy rany zadane na przesłuchaniach przez gestapo. Czekałyśmy tylko na środy, bo w środę Caritas przywoził zupy owocowe. I nie na sobotę, nie na niedzielę, tylko na środę, bo wtedy było nasze święto. Bo tam był głód straszny.
Ja byłam bardzo przywiązana do ojca. Ojciec siedział w ciemni. Chciałam się raz porozumieć z nim. Powiedzieć głośniej jedno słowo, żeby on słyszał, ze jestem obok. No, ale była konfidentka w celi. Zdradziła mnie, bo ja się z nią porozumiałam, że będę... jej powiem, że zapomniałam ręcznika, a myśmy szły do umywalni. I gestapowiec tylko czekał na to na schodach, dostałam potężne manto wtedy, zlał mnie, krew popłynęła mi z nosa. Wręcz powiedział: „Za chęć porozumienia się z ojcem.”

x

Kwiecień 1942 roku. Pierwszy transport polskich kobiet do KL Auschwitz.
Brama duża: "Arbeit macht frei". No, to zrobiło na nas kolosalne wrażenie. Zaprowadzili nas do okropnego baraku. Tam był taki barak, ze stołem, gdzie oddałyśmy wszystkie osobiste rzeczy. Rozebrałyśmy się do naga. Trzeba było wejść do dwóch kadzi - takie z wodą, podobno dezynfekcja była, ale cóż to za dezynfekcja, skoro wszystkie kobiety wchodziły i chore i zdrowe... Z Krakowa przyjechało w południe 60 kobiet i nas przyjechało 60 z Tarnowa po południu. Czyli 120 kobiet się kąpie w jednej bryji, że tak powiem gęstej... Potem się stawało na stołki. Nasi koledzy, Polacy, strzygli maszynkami wszystkie owłosione miejsca.
Ile wstydu, ile upokorzenia, ile poniżenia godności osobistej… A myśmy miały po 20 lat, byłyśmy przecież młode dziewczyny.
Musiałyśmy wszystkie nasze osobiste rzeczy oddać. Dostałyśmy dwie sztuki bielizny, koszule, majtki i letnią sukienkę do ręki, numer i ten numer już przez całe obozowe życie był naszym imieniem i nazwiskiem.
Po przyjeździe do Auschwitz, zaraz na drugi, czy trzeci dzień musieliśmy obowiązkowo iść do fotografa. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że fotel stał na podium na podwyższeniu, fotel z taką mechaniczną wyrzutnią. Vis a vis był fotograf, który robił zdjęcia i należało natychmiast po pstryku, jak zrobił zdjęcie, wyskoczyć tego fotela. W przeciwnym razie stojący z tyłu SS-man naciskał dźwignię i ten więzień padał na twarz... To było okropne.

x

Dno było muliste. Zapadałyśmy się. Robactwo wodne nas gryzło. Poza tym nie dali nam żadnych specjalnych strojów. W swoim ubraniu, w swojej sukni nad rowem podnosiłyśmy do góry, te majtadały, to wszystko a koleżanki na tragach, po prostu tak jak na drabinie z rączkami, zbierały tę trawę, którą myśmy ukosiły i wynosiły na brzeg.
I ja, jako ten pierwszy transport, starałam się gdzieś za wszelką cenę od tej wody, od tego wszystkiego uciec, bo tam się strasznie rozchorowałam i już mi było wszystko jedno. Stanęłam pod trójką, to jest III blok pod rewirem. Tam była taka z „zielonym winklem” tzn., przestępczyni - Schwester Klara. Ona od razu dała mi chininy dużą porcję raz... i drugi. I już potem wyrzuciła mnie, że jestem zdrowa, a ja byłam kompletnie chora, tylko gorączka była zbita.
Z przyjaciółką moją, z którą byłam w konspiracji, siedziałam razem z więzieniu w Zakopanem i w Tarnowie, i przywieziona byłam razem do Auschwitz - numer obok numeru miałyśmy, ja 6884, ona 6883 - już się wtedy pożegnałam. Powiedziałam, że jak do tej wody pójdę to więcej nie wrócę. I proszę sobie wyobrazić, cudowny zbieg, zrządzenie okoliczności, jak odliczano piątki do pracy, to przede mną się skończyło. i na mnie stop. Tamte poszły do wody, a my do innej roboty.
Praca w Gaertnerai była też ciężka, bo nie wolno było kucnąć i tylko trzeba było w pozycji schylonej plewić. No, ale było zupełnie inaczej, bo słońce, pogoda...

x

Bardzo dobrze wspominam te prace przy sianie. Tam przyszłam do zdrowia - tam odzyskałam siły. Cieszyłam się, że tam mogłam pracować. Nigdy w życiu nie grabiłam siana, ale to było wspaniałe zajęcie. Martwiłam się, co będzie dalej. Właśnie myślałam o tym, co będzie dalej, jak na drugi dzień znowu stanęłam, normalnie w moim komandzie, bo każdy miał swoje. Odliczają i na mnie skończyli. Nie udało się…
Wieczorem strasznie długo stoimy na apelu, nie wiem co się dzieje. Od siana nie wracają. W końcu rozchodzi się wieść, że uciekła jedna więźniarka. Rzeczywiście, to było za Sołą. Całe to komando - ile szczęścia miałam - całe to komando od siana zabrano do karnej kompanii. Na Budy. To była kompania, gdzie się wcześnie rano wstawało i do późnego wieczora praca. Ciężka praca, katorżnicza. Bez jedzenia. Okropne to było.

x

Szukałyśmy rozpaczliwie pracy pod dachem. Zgłosiłam się jako fachowiec od prania męskich koszul. Dostałam się do Stabsgebaude, gdzie była SS - pralnia. W tej SS - pralni pracowałam 9 miesięcy, pod dachem. Było już zupełnie inaczej. Wody pod dostatkiem, ale znowu nie widzieliśmy zupełnie świata. Głód był okropny, bo mydlin nie ugryziesz, tam nie ma nic; tylko mydło, pranie i chlorowanie. Dopiero więźniowie, Polacy, się nami zainteresowali. Taki Włodek Turczynek z Bochni posłał mi raz i drugi jakieś cytryny, jakąś margarynę. Już nam było łatwiej, bo coś nam posłali. Jakiś chleb. Dobrze się też zapisały Badaczki Pisma Świętego tzw. Bibelforscher, które wiedząc, że my nie mamy znikąd pomocy, dawały nam bańkę z zupą pod drzwi.

x

Przed świętami wyrzucono nas na Brzezinkę. W Brzezince warunki okropne, nie było już wody. Tyfus panuje szalony. A my czekamy tej Gwiazdki. Chlebem podzieliłyśmy się jak opłatkiem, z tymi najbliższymi, każda prędko biegła do swojej koi, żeby tam dać folgę łzom, tęsknocie za domem rodzinnym, za rodzicami. To było okropne. Ja do dzisiaj w każdą wigilię przypominam sobie tę pierwszą Wigilię w Auschwitz.

x

Mordercze były selekcje i odwszenia. Dwa, trzy razy przeżyłam odwszenia. To było całodzienne stanie nago w baraku, smarowano nas jakimś tam olejem, szłyśmy do parówki 40 stopniowej, a potem wychodziłyśmy i stałyśmy nago. Po tej parówce w zimie dawano nam jeszcze zimny, a w lecie gorący prysznic. Bardzo wielu ludzi w zimie przypłacało właśnie te odwszenia – życiem. Bo po prostu ludzie nie wytrzymywali.

x

Flanzenzug to było komando w Rajsku. Tam.Niemcy zrobili stację doświadczalną koksagis. Koksagis to jest roślina podobna do mleczu, gumodajna roślina. Dostałam się tam dzięki kłamstwu. Powiedziałam, że studiowałam biologię, bo oni tam werbowali tylko ludzi z wyższym wykształceniem. Mieliśmy Marylę Raczyńską - ona była naszą przewodniczką. Ona była inżynierem rolnikiem i druga była też inżynier rolnik, z Ravensbruck przyjechały. Było bardzo dużo Żydówek z Sorbony, które pracowały w laboratorium. Robiły analizy. A myśmy pracowały na tym polu. 1000 roślin każda miała do opieki, i w jesieni zbierałyśmy, a w zimie szyłyśmy kasteny bo trzeba było okazy tych roślin sztucznie zapylać. Sortowałyśmy nasionka i była taka maszyna, która z tych korzeni wytrząsała gumę.
To była ciekawa praca dla naukowców, a myśmy ją normalnie odbębniały i sabotowały. Bo trzeba było okazy takie zapylać sztucznie, spirytusem i pędzelkiem. Myśmy łepek o łepek, bo to takie jak mlecz - żółte kwiaty, zapylały, a spirytus do flaszki i przez druty chłopcom się podawało, żeby nie zapomnieli smaku wódki.
Tam już jakoś żyć się dało, bo paczki z domu przychodziły, pięciokilówki, uż mogłyśmy przy ogrodach - bo to były ogrody esesmańskie - pomidory, kalafiory, ziemniaki podkraść. W obozie nie nazywano tego kradzieżą, tylko organizacją. Nie kradło się, lecz organizowało. To, co udało się zorganizować, przemycałyśmy do Birkenau dla naszych chorych koleżanek. Trzeba było dużo sprytu, bo na wieżyczkach wokół stali SS-mani i strzelali do takich,
co kradli. Ale tam się człowiek wyszkolił do maksimum.
Tam już warunki miałyśmy lepsze. Był prysznic! Można było się codziennie wykąpać, umyć...
Tam byli też cywilni pracownicy firmy Steinwerke i był jeden taki ofiarny, Antoni Menzner z Bielska, który przyjeżdżał do cieplarni po kwiaty, zabierał przygotowane dla niego grypsy, listy... Jak go nie było miesiąc, czy dłużej, to truchlałyśmy ze strachu, że coś się stało. Chodził w takim skórzanym płaszczu jak gestapowcy, jeździł do Krakowa, i w Krakowie, w firmie Cyrankiewicz przy ulicy Sławkowskiej zostawiał te wszystkie grypsy. Ile było radości, jak te wiadomości przychodziły z domu, to sobie tego nikt nie potrafi wyobrazić, bo to są niewyobrażalne sprawy. A my z kolei posyłałyśmy plany obozu, i dane, ile zagazowali - to wszystko mój brat wykorzystywał w konspiracji.

x

Miałyśmy różaniec zrobiony z chleba, tam ciężko było o chleb, ale się zrobiło, i po tej ciężkiej pracy, po tych wyczerpujących apelach, gdzie nieraz się stało do 2-giej w nocy, bo ktoś uciekł, bo coś się stało, musiałyśmy stać na karnym apelu, tośmy nigdy nie zapominały o modlitwie. Mam wrażenie, że to było takim ukojeniem dla nas, to dawało nam siły do tego przetrwania, do tego, żeby wciąż mieć nadzieję. Tęskniłyśmy bardzo za domem, ciągle podtrzymywała nas ta nadzieja, że Niemcy przegrają, że muszą pójść, a my zdrowe i całe wrócimy do swoich najbliższych… To było jedyne pragnienie w obozie. Największe.

x

Niemcy przysłali orkiestrę, odegrała: „Stiehle Nacht” – „Cicha noc”. Na Bloku Apelowym stała choinka, oświetlona i to było blisko Rewiru. Koleżanki, które pracowały na Rewirze (to jest szpital) całą noc te chore na tyfus wynosiły. Nagie trupy układały wokół choinki. Widok makabryczny, bo jak myśmy rano wstały na apel, choinka obłożona była do 3/4 wysokości trupami. Proszę mi wierzyć, że ja do dzisiaj tego obrazu nie mogę zapomnieć. Nie było jednej Wigilii w moim domu - były różne, radosne, szczęśliwe, tragiczne po stracie moich dzieci i bliskich, ale jednej Wigilii nie miałam od powrotu z obozu, żebym nie widziała tej choinki, oplecionej tymi nagimi trupami.

x

Połowa stycznia 1945 roku. Niemcy ewakuują obóz. Całą noc, cały dzień szli przed nami ludzie. Cały transport z Oświęcimia, Brzezinki, a my w Rajsku pod Oświęcimiem, dołączamy do nich o 17.45. "Śpiesz się Matko Najświętsza do Serca Twego" - zaintonowałyśmy tę pieśń, a potem ta masa wynędzniałych więźniów, łachmaniarzy, obdartuchów zaczęła śpiewać: „Jak wspaniała nasza postać”, żeby dodać sobie otuchy do tego marszu.
Mróz był ogromny, było już ciemno, a myśmy szły i szły i coraz gorzej nam było iść, bo była taka papka rozgnieciona śniegu z błotem, bo tyle tysięcy ludzi szło przed nami... Pobocza usłane trupami naszych kolegów i koleżanek... Kto nie wytrzymywał, dostawał kulkę w łeb i powiększał liczbę tych leżących na poboczach.
W końcu załadowali nas do takiej dużej szopy, gdzie nie było żadnych warunków do spania. Bo nas tak było dużo, że jedna o drugą się opierała, to była męczarnia, a nie sen.
Rano wyszłyśmy znowu bez jedzenia, bez picia w ten „marsz śmierci” sławetny, bo tak się ten marsz nazywał: „marsz śmierci”.

x

Jakaś wieś Pazurowice była niedaleko. Tam się zatrzymali na piwo, a nam pozwolili na chwilę rozejść się. I wtedy Stasia Augustyn z Nowego Targu mówi do mnie za szopą (tam byłyśmy siusiu zrobić): „Wanda! Tu uciekamy”. Wchodzi SS-man: -„ Los!” - wyrzucił wszystkich ze stodoły, tak popatrzył i coś mu przyszło na myśl - miał bagnet wbity na karabin, na ostro – i wszedł na tę niższa stronę i ja widzę jak on miejsce w miejsce tę słomę kłuje, badając, czy ktoś się tam schował. Na szczęście nie było nikogo. Ja już struchlałam tak leżąc - myślałam, że jak skończy tam, wejdzie na naszą stronę, a tu nas siedzi sześć...
Ale popatrzył, splunął, powiedział: „Przeklęte baby” i... poszedł.
Zostałyśmy nagle same. Ruszyłyśmy przed siebie, oby tylko nie zwracać niczyjej uwagi. Nagle na wprost nas pojawił się jakiś człowiek: –„Ej, dziewuski, dziewuski, a kaj to idziecie?”. Ja mówię: - „Do ciotki, a bo co?!”. – „Wyście stamtąd?” Myśmy zgłupiały: - „A po czym pan poznaje?” – „Tak piknej polskiej mowy to tu dawno nikt nie słyszeł. Tu się pedo po śląsku abo po niemiecku”. Przez naszą polską mowę wpadłyśmy!. „No - ja mówię - to pomoże nam pan? Nie kryłam, żeśmy uciekły. On mówi: - „O, widzi pani ten dom, u mnie są żandarmy” - jak do swoich ten Ślązak tak mówi. A ja mówię:-„Tośmy wpadły!” On mówi: –„Nie! Jak on widzi, że ja z wami pedom, to nic”.
Przemycił nas do stodoły. Spałyśmy mocno, bośmy nie spały tamtej nocy, szłyśmy dwa dni, byłyśmy wykończone. W południe ktoś wszedł do stodoły i mówi: „Chodźcie do izby!” Przyszłyśmy do izby, miałyśmy w kuchni pościeloną słomę, na słomie koce i takeśmy w cieple, pierwszy raz w izbie, trochę ze strachem, bo przespały. Byłyśmy trzy dni u tych dobrych ludzi, a potemu ruszyłyśmy w drogę. 58 kilometrów zrobiłyśmy tego dnia. Zmarznięte na kość, bo mróz był straszny. W końcu dotarłyśmy do Wilkowic. Wypytałyśmy się o matkę tego Menznera, panią Menznerową. Ona wyszła i pyta się: - „Panie z ogrodów!?” – „Tak!” Tośmy padły sobie w objęcia. Dobry Menzner naraził żonę i dziecko małe, i ten cały dom naraził, żeby nas ukryć. Jak nas matka tego Antka położyła do łóżek, to podobno żeśmy 24 godziny spały. Antek przyszedł, po rękach nas całował, a myśmy spały.... Obudziłyśmy się - dom normalny, dziecko, ciepło… Wydawało nam się co chwilę, że to chyba sen, że to nieprawda!...
Stamtąd dostałam się do Suchej Beskidzkiej i do Makowa, gdzie moi rodzice osiedli po zwolnieniu mojego ojca z aresztu. Stanęłam na progu i usłyszałem głos ojca: -„ A nie mówiłem!”.

Galeria

Fundusz Inicjatyw Obywatelskich
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wtórna publikacja lub rozpowszechnianie treści publikowanych przez Stowarzyszenie
bez uprzedniej pisemnej zgody Zarządu Stowarzyszenia zabronione.
Auschwitz Memento
Narodowe Archiwum Cyfrowe Muzeum Tatrzańskie Miasto Nowy Targ Miasto Zakopane Powiat Tatrzański Powiat Nowotarski