Józef Hordyński
(Zakopane)
Biografia
Hordyński Józef

Józef Hordyński (numer obozowy 347) urodził się 14 marca 1917 roku w Zakopanem. W 1937 roku zdał maturę i ochotniczo wstąpił do wojska. Przydzielono go do Szkoły Podchorążych Rezerwy w Jarosławiu, którą ukończył w 1938 roku. Studiował medycynę i wychowanie fizyczne w Krakowie. Walczył w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli, zbiegł. Z Przemyśla przedarł się do Zakopanego, pomagał Stanisławowi Marusarzowi w działalności kurierskiej. Aresztowany w 1940 roku, do KL Auschwitz trafił 14 czerwca tego roku z pierwszym transportem Polaków. Pracował, jako sanitariusz w szpitalu obozowym. W listopadzie 1944 roku przewieziony do Oranienburga, a potem do Sachsenhausen, gdzie doczekał końca wojny.
Po wojnie ukończył studia, był trenerem narciarstwa w wojskowych klubach oraz kierownikiem rehabilitacji i gimnastyki leczniczej w uzdrowisku w Lądku Zdroju. Często spotykał się z młodzieżą i opowiadał o swych losach. Wspólnie z Wincentym Galicą przyczynił się do zachowania muzeum w podziemiach „Palace” w Zakopanem, dawnej katowni gestapo. Zmarł 4 lutego 2009 roku.

Relacja

Gdy miałem 13, może 14 lat, zacząłem się interesować skokami na nartach. W tamtym czasie mistrzami byli Bronek Czech i Staszek Marusarz. Czech miał nienaganną technikę i styl, Staszek z kolei skakał najdalej. Obaj byli ode mnie starsi (Bronek o jakieś siedem lat).
Byłem wicemistrzem Polski juniorów w skokach narciarskich. Mistrzem był Adam Bekier. Miałem własny styl. Odbijałem się inaczej niż teraz. Prowadził mnie inżynier Lange, Norweg. Kazał mi się odbijać jak przy skoku w dal - z wyrzutem rąk do przodu. Dopiero po wojnie Tadek Kozak przywiózł z Akademickich Mistrzostw Świata nowy styl skakania, z rękoma w tyle. Skakałem do 1953 roku. Byłem wicemistrzem Zakopanego.

x

Po maturze, w 1937 roku ochotniczo wstąpiłem do wojska. Przydzielono mnie do Szkoły Podchorążych Rezerwy w Jarosławiu. Ukończyłem ją w 1938 roku. Przed wybuchem wojny zdążyłem jeszcze zaliczyć rok wychowania fizycznego. Z chwilą wybuchu wojny miałem awans na podporucznika Wojska Polskiego. Byłem z Lubaczowie. W czasie mobilizacji powstały tam trzy pułki. Wyszedłem z Lubaczowa z ostatnim pułkiem.
Poszliśmy w kierunku na Lwów. Lwów okrążałem trzykrotnie. Dowodziłem kompanią, jakbym był kapitanem. Ostatni rozkaz brzmiał: „Wybrać najbardziej zaufanych ludzi i przedzierać się do Lwowa”. W trakcie tego przedzierania dostałem w głowę serią z karabinu maszynowego. Zdarło mi hełm z głowy, a ja się wywróciłem i straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, ujrzałem przed sobą dwa trupy. Leżałem w rowie. Niemców nie było. Uciekli. Wyczołgałem się i wszedłem między zabudowania. Zobaczyłem sad owocowy. W sadzie usłyszałem Niemców. Odbezpieczyłem granaty i rzuciłem je w ich stronę, a sam zacząłem biec w kierunku na Lwów. Po dwóch kilometrach wpadłem na niemieckie czołgi.
Musiałem się poddać. Niemiecki sierżant zapytał, czy mam broń. Zaprzeczyłem. Zrewidował mnie i znalazł pięć granatów. Chcieli mnie zastrzelić, ale sierżant rozkazał, bym najpierw wykopał sobie grób. Przeszliśmy na podwórko, gdzie stała latryna a obok był śmietnik. Koło tego śmietnika kazał mi kopać. Nad ranem, około godziny czwartej, dół sięgał moich bioder. W tym momencie trzech ludzi przyniosło na pałatce rannego oficera niemieckiego. Kazali mi wyjść z dołu i dołączyć do ludzi, którzy nieśli rannego. Zanieśliśmy go do lazaretu, który znajdował się na przedmieściu Lwowa, w Hołosku Wielkim. Zdaliśmy rannego oficera, a mnie wycofali z grupy i kazali wejść do baraku. Barak był długi. Pamiętam belki i wodę na klepisku. Poszedłem wzdłuż baraku w kierunku okienka. Były tam dwie, może trzy osoby. Wieczorem było nas już koło setki. Potem kazano nam wyjść. Formowali pięćsetki. Pięćsetki wymaszerowały spod Lwowa na Przemyśl. Trzy dni nas pędzili. Doszliśmy do koszar w Przemyślu. Jakiś człowiek próbował uciec przez płot. Zastrzelili go, a ja wykorzystałem moment zamieszania. Pobiegłem w przeciwnym kierunku niż wszyscy. Przeskoczyłem przez płot i uciekłem. W ten sposób wydostałem się z niewoli. Z Przemyśla, wzdłuż brzegu rzeki San dostałem się do Jarosławia. Na przedmieściu Jarosławia mieszkał mój wuj. Zaszedłem do niego w nocy. Wyskoczył jego syn a mój kuzyn i mówi do mnie: - Uciekaj, bo nasz dom jest pełen oficerów niemieckich. Idź do Mańki i tam się przebierz.
Miałem na sobie mundur. Dostałem się do miasta, do mojej kuzynki. Zrzuciłem mundur. Dostałem cywilne ubrania jej męża, który był wtedy nieobecny. W międzyczasie przyszedł brat ojca, mój stryj. Razem z nim po kilku dniach wsiadłem do pociągu formowanego przez Niemców. Jechaliśmy na Kraków. Między Tarnowem a Krakowem podszedł do mnie żołnierz. Znał mnie z okresu wojennego. Był moim podwładnym. - Panie podchorąży, uciekamy. Nie jedziemy do Krakowa.
Wyskoczyliśmy z pociągu. Strzelali do nas. Pociąg odjechał, a my piechotą doszliśmy do Krakowa. Całą młodzież z pociągu Niemcy zaprowadzili do koszar mieszczących się na ulicy Rakowieckiej i umieścili, jako jeńców. Stryj poszedł w swoją stronę, a ja poszedłem do wuja na ulicę Karmelicką. Zdeponowałem tam resztę swoich rzeczy. Po dwóch dniach nawiązałem kontakt z kolegą z Krakowa. Wziąłem od niego rower i pojechałem do Zakopanego. W Zakopanem ukrywałem się przez jakiś miesiąc. Ostatecznie zostałem aresztowany przez gestapo i wywieziony do Tarnowa. Przyszli po mnie do domu przy ulicy Witkiewicza nr 3. Było to chyba 14 maja 1940 roku. Była piąta rano.
To była duża akcja. Niemcy aresztowali wówczas w Zakopanem około 70 osób. Wśród nich przypominam sobie m. in. Bronka Czecha, Franciszka Lechowicza, Kazimierza Kwaśniewskiego, Stanisława Chmurę, Karola Cebulę, Jana Krzysiaka - zwolnionego z Auschwitz w 1942 roku za wstawiennictwem Wacka Krzeptowskiego, oraz Charapińskiego. Pozostałych nazwisk nie pamiętam.
Zabrano nas do dawnego sanatorium „Palace”, w którym gestapo zakopiańskie miało swoją siedzibę. Na miejscu krótkie przesłuchanie z biciem do godziny siedemnastej. Zarzucano mi, że byłem podchorążym i nie zgłosiłem tego faktu na gestapo. Do tego dochodziły podejrzenia o nielegalne przerzuty ludzi przez Tatry. Domaradzki, jeden z największych gestapowskich kapusiów w mieście, oficjalnie był zatrudniony, jako tłumacz w siedzibie gestapo.
Po jakimś czasie załadowali nas do dwóch samochodów ciężarowych i wywieźli z Zakopanego prosto do więzienia w Tarnowie. Po miesiącu kazali nam opuścić celę. Zaprowadzili nas do łaźni, gdzie „wykąpaliśmy się” w zimnej wodzie. Następnie dostaliśmy się do pociągu formowanego przez Niemców, który jechał do Oświęcimia, do Auschwitz.

x

W tarnowskim więzieniu siedziałem w celi z Bronkiem Czechem, Marianem Harapińskim i Karolem Cebulą. Harapiński był jednym z pierwszych więźniów, który zginął w Oświęcimiu. Palitzsch przyszedł pod rusztowanie, na którym siedzieli. Wysokość rusztowania sięgała pierwszego piętra. Obijali tynk z budynków pokoszarowych. Jak Palitzsch do nich doszedł i zobaczył, że ktoś śpi zamiast pracować, łapał za nogę i szarpał. Całe rusztowanie runęło. Marian spadając z pierwszego piętra złamał nogę. W obozie jak pół palca się straciło, to był już wyrok śmierci. Nie było kalek w Auschwitz. W ten sposób w styczniu 1941 roku zginął Harapiński. Karola Cebulę wysłali do Dachau. Przeżył wojnę. Bronkowi w Auschwitz powodziło się dobrze. Był artystą rzeźbiarzem. Wykonywał rozmaite cuda z drzewa dla esesmanów. W ten sposób utrzymywał siebie i pomagał innym. Tak dobrze mu się wiodło, że nie dość, że nie jadł z kotła, to jeszcze swoje jedzenie oddawał innym.
14 czerwca 1940 roku wpakowali nas do wagonów osobowych. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. W Krakowie dowiedzieliśmy się, że padł Paryż. Niemcy się cieszyli, a my klęliśmy. W Krakowie pociąg stał ze dwie godziny. Na torach kolejowych znaleźli łyżkę, którą zgubił prawdopodobnie jeden z więźniów, syn kelnera z Zakopanego. Nazywał się Śnieżek.
W końcu pociąg ruszył. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie odwiozą nas na jakieś roboty do Niemiec. Dojechaliśmy jednak do Oświęcimia. Pociąg podjechał pod blok kwarantanny. W trakcie opuszczania wagonów trzydziestu niemieckich więźniów kapo zastraszało nas biciem i krzykami. Wpędzili nas z wielkim hukiem do budynku, w którym obecnie mieści się Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa.
- Na początku numery mieliśmy przyszyte na mundurze, nad kieszenią i na spodniach na prawej nogawce. Do tego mieliśmy czerwony trójkąt P. Byliśmy pół roku więźniami, jak zaczęli nam tatuować numery. Dostałem numer 347. Obok mnie stał 346 Tadeusz Gabryszewski; 348 Kowalewski, mecenas; a 349 Bronek Czech; 350 Piller Wiesiu. Jurek Żarnowiecki miał jakieś sześćset...

x

Jako jeden z pierwszych urwałem się z kwarantanny. Trafiłem najpierw do komanda nosicieli wody do kuchni obozowej. Przy okazji zawsze coś można było zjeść. Ta praca trwała bardzo krótko, raptem kilka dni. Któregoś dnia na apel przyszedł Palitzsch i ogłosił, że mają się zgłosić ci, którzy są lub mogą być sanitariuszami. Natychmiast się zgłosiłem. Jako jeden z pierwszych dostałem się do organizującego się szpitala obozowego.
Szpital organizowano w obecnym bloku 20. Szefem był starszy szpitala i obozu Hans Bock, numer 5. Oprócz niego byłem ja, jako sanitariusz. Jedyny lekarz to doktor Stefan Pizło numer 333. Po jakimś czasie, może po 2-3 miesiącach, skierowano do szpitala doktora Nowaka i doktora Tadeusza Gąsiorowskiego. W sumie nas sanitariuszy było około 10. Między innymi: Czesiek Sowul, Kwoka, Walentowicz, Sieniawski, Eugeniusz Obojski, Kazek Szczerbowski, który był pisarzem na rewirze, Leon Głogowski lekarz i Szary, który również pełnił funkcje pisarza na rewirze.
Sala chorych była na pierwszym piętrze była, a na paterze mieszkał Bock. On sam podawał się za korespondenta. Był redaktorem jakiegoś pisma. Był człowiekiem bardzo serdecznym.
Kiedy pracowałem w szpitalu, udało mi się zdobyć książkę napisaną po niemiecku. To był „Winnetou” Karola Maya. Nie wolno było czytać w pracy. Nakrył mnie lekarz w stopniu kapitana:
- Co tam robisz?
- Czytam książką.
- A co?
- Winnetou.
- A to ćwicz język niemiecki.

x

Prowadziłem salę tyfusową, na której miałem więźnia, zakopiańczyka. Okazało się, że był kapusiem. Dostał wewnętrzny wyrok śmierci od współwięźniów. Chcieli go zabić u mnie na sali, ale nie wyraziłem na to zgody. Dorwali go jednak i podali zastrzyk z fenolu, który wykonał prawdopodobnie Pańszczyk, albo Klehr.
W obozie było trzech Polaków, którzy wykonywali zastrzyki z fenolu. Pierwszy był Pańszczyk następnie Walentynowicz i Stesel. Ze Steslem dobrze nie żyłem. Nie lubiliśmy się. To był oficer Wojska Polskiego w stopniu rotmistrza. Moje wyobrażenie o nim zmieniło się jednak po wielu latach. Na dobre. W trakcie jednego z powojennych spotkań byłych więźniów w Tarnowie spotkałem Stefana Boratyńskiego, który opowiedział mi o rozstrzelaniu Stesla. Gdyby podpisał volkslistę, do czego namawiał go Lagerführer Aumeier na bloku 13, zostałby ułaskawiony od kary śmierci. Wolał zginąć. Zrehabilitował się w moich oczach.

x

Któregoś dnia w jednym z bloków umarł jakiś Żyd. Bock posłał mnie i Cześka Sowula po zwłoki. Mieliśmy je wynieść do krematorium. Idziemy z Cześkiem i widzimy człowieka, który kilkanaście dni leży nagi we własnych odchodach. Powiedziano nam, że jest syfilitykiem i żeby uważać. Miał on wiele ran, ale jedną dużą w okolicy śledziony. Ciekła z niej krew. W krematorium natknęliśmy się na 12 trupów w polskich mundurach. Widzieliśmy generalską czapkę, czapkę pułkownika. Oprócz wspomnianych zabitych był major, kapitan i porucznicy. Trupy te leżały w przedsionku na prawo od wejścia do krematorium w pomieszczeniu, w którym parę razy wystawiano zwłoki na pokaz dla rodzin. Z ułożenia ciał wynikało, że byli oni zastrzeleni; leżeli na ziemi twarzą do posadzki. Kto to był, kto ich zabił i z jakiego powodu, tego nigdy nie udało mi się dowiedzieć...

x

Potem przydzielono mnie do bloku zakaźnego, gdzie leczono między innymi wszelkie choroby płciowe, choroby oczu w tym tzw. egipskie zapalenie oczu. Była to bardzo zaraźliwa choroba. Oczy ropiały. Niemcy bardzo się jej bali. Jeśli chodzi o choroby płciowe, to oczywiście były to najczęściej choroby weneryczne. Wśród faktycznie chorych zdarzyło się wielu symulantów. Aby nie chodzić do pracy, robili sobie na prąciu okłady z wapna chlorowanego. Po takim zabiegu członek stawał się mocno napuchnięty. Trafiał taki symulant na rewir, nie pracował i szybko dochodził do siebie. A o to właśnie chodziło.
W grudniu 1940 roku umierało w obozie średnio 10 osób na dobę, a już w 1941 roku - 40. Do tego dochodziły rozwałki, czyli rozstrzeliwanie przez Raportführera Gerharda Palitzscha i gazowanie. Byłem wzywany do miejsc egzekucji, skąd wraz z innymi więźniami przenosiłem zwłoki do kostnicy lub krematorium. I tak w końcu zamiast sanitariuszem zostałem nosicielem zwłok tzw. Leichentragerem.
Byłem między innymi świadkiem egzekucji na żwirowisku wykonanej przez pluton egzekucyjny, który wystąpił wtedy chyba po raz ostatni. Później było już tylko rozstrzeliwanie pojedynczo na bloku 11 przez Palitzscha i pod Ścianą Śmierci. Tych 42 partyzantów, Polaków, przywieziono na blok 11 i umieszczono w celach więziennych. Przez trzy doby cały blok rozbrzmiewał pieśniami patriotycznymi i religijnymi śpiewanymi przez tych więźniów. Ostatecznie, a było to chyba 11 listopada, w narodowe święto polskie, wyprowadzono ich z bloku do wydziału politycznego (Politische Abteilung). Odbywało się to już po wyprowadzeniu komand do pracy, kiedy obóz był prawie pusty. Jednego z partyzantów koledzy nieśli na ramionach, gdyż nie miał on obu nóg. Scenę tę obserwowaliśmy ze szpitala obozowego, w którym mieściła się nasza Leichenhalle (trupiarnia).
Owego dnia zostałem oddelegowany do pracy, jako odpowiedzialny za usuwanie trupów w czasie egzekucji. Dostałem do pomocy kilkunastu sanitariuszy, m.in. Witolda Kosztownego, Staszka Zelle, Jana Pierzchałę, Gienka Obojskiego, Teofila Banasiuka, Aleksandra Szcześniaka, Staszka Kłodzińskiego. Wyruszyliśmy spod krematorium. Dwie platformy na gumowych kołach ciągnęli przydzieleni koledzy. Mieli oni usuwać trupy, ładować na platformy i odwozić do krematorium. Jeden z wozów utknął na torach kolejowych i byliśmy spóźnieni. Padła pierwsza salwa, trupy już leżały, a nie miał, kto ich usuwać. Sytuacja stawała się groźna. Rozwścieczony Legerführer Fritzsch z dymiącym pistoletem wybiegł do nas, wściekle wyzywając: „Wy polskie świnie, szybciej, szybciej!”. Towarzyszyli mu inni esesmani. Stałem bezradny przy wozach. Fritzsch uderzył mnie w twarz dłonią, w której trzymał pistolet, właśnie w chwili, gdy ponownie podałem komendę: „Wszyscy do wozu! Razem!”. Koledzy mocno pociągnęli i wozy ruszyły. Za wozami pobiegłem i ja. Później koledzy opisali mi tę sytuację. Uważali, że dokonałem bohaterskiego czynu, bo ponoć najpierw odepchnąłem Fritzscha łokciem a dopiero później pobiegłem za wozami.
W tym czasie po obu stronach żwirowni, u góry, stały tłumy gawiedzi. Było tam dwieście, może trzysta osób - esesmani z obsługi obozu, ich żony i dzieci. Były nawet matki z małymi dziećmi na rękach.
Partyzanci ginęli po czterech z okrzykiem: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Po każdej salwie plutonu egzekucyjnego do padających partyzantów dobiegali esesmani z pistoletami i dobijali tych, którzy jeszcze żyli. Wieczorem platformy załadowane trupami ruszyły do krematorium. Z wozów dosłownie lała się krew...

x

- W listopadzie 1944 roku zostałem wywieziony do Oranienburga, a następnie do Sachsenhausen. W Oranienburgu zarządzili dwutygodniową kwarantannę i stopniowo zabierali nas do pracy. Znowu, jako jednemu z pierwszych, udało mi się uciec z kwarantanny. Dostałem się do pracy, jako blacharz. Pierwszą moją pracą było krycie samolotów. To była hala numer 3. Żaden samolot nie został konkretnie pokryty blachami, a tym samym żaden nie został uruchomiony. Taki mały sabotaż.
Któregoś dnia przyszedł rozkaz uformowania pięćsetek. Pięćsetki wymaszerowały z Sachsenhausen. To były marsze śmierci w kierunku na Hamburg. Byłem w tym marszu. Nie pamiętam nazwy jeziora, nad którym zostałem oswobodzony.
Po powrocie do Polski, w domu zapowiedziałem, że w obozie nigdy nie byłem. Chciałem zapomnieć o tych czasach. Dopiero po dwudziestu pięciu latach pierwszy raz pojechałem do Oświęcimia, do Auschwitz. Tam spotkałem profesora Branthubera. Zacząłem do niego przyjeżdżać, zatrzymując się w hotelu obozowym w budynku administracji Muzeum.
Ojciec chciał, bym koniecznie skończył medycynę. Po wojnie zostałem przyjęty na studia medyczne we Wrocławiu i w Krakowie. Wybrałem to drugie. Było bliżej gór, bliżej Zakopanego, bliżej skoczni. Na trzecim roku zaprzestałem jednak dalszej nauki medycyny. Poszedłem na wychowanie fizyczne, które ukończyłem, w ciągu dwóch lat.
Zaraz po studiach byłem w wojsku. Wojsko wysłało mnie na kurs rehabilitacji do Poznania do profesora Dygi. Po skończonym kursie pojechaliśmy do Wrocławia do szpitala przeszkolić pielęgniarki i lekarzy. Następnie wprowadziliśmy rehabilitację do wojska polskiego. W wojsku pracowałem dwadzieścia trzy lata. Prowadziłem Centralny Ośrodek Rehabilitacji w Lądku Zdroju.

Galeria

Józef Hordyński - nadawanie numerów
Józef Hordyński - zdrada i pociąg do Oświęcimia
Józef Hordyński - oczekiwanie na wyrok śmierci pod ścianą
Józef Hordyński - wspomnienie ściany śmierci
Fundusz Inicjatyw Obywatelskich
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wtórna publikacja lub rozpowszechnianie treści publikowanych przez Stowarzyszenie
bez uprzedniej pisemnej zgody Zarządu Stowarzyszenia zabronione.
Auschwitz Memento
Narodowe Archiwum Cyfrowe Muzeum Tatrzańskie Miasto Nowy Targ Miasto Zakopane Powiat Tatrzański Powiat Nowotarski